La Palma i Teneryfa z Belgią po drodze 2016
Zaglądam do kraterów

La Palma – Los Canarios
21.01.2016
4 232 km
Dalej na Ruta de los Volcanes ścieżki się rozwidlają, jedna idzie górą, druga dołem – właściwy szlak. Wybieram tą dolną i już po chwili żałuję. Co prawda widoki i tu są super dookoła, a obok kolejny krater, taki bardziej wymarły. Więc wspinam się na górę pierwszą możliwą dróżką (nieoznaczoną oczywiście) po miałkim wulkanicznym żwirku. Idzie się po tym mniej więcej jak u nas po wydmach, tyle, że jeszcze trudniej.
Ach, jak tu pięknie! Widoki są po prostu powalające! Na północy caldera, na zachodzie Puerto Naos, na wschodzie lotnisko i morze chmur. No i te kolorowe, czerwono czarne góry… przepiękne!

Wchodzę aż na szczyt Deseada (1 947 m n.p.m.), która ma dwa szczyty tak naprawdę, różniące się raptem o czternaście metrów, ale jednak! Wchodzę na ten wyższy oczywiście ;) To zarazem najwyższy szczyt na całej Ruta de los Volcanes, więc satysfakcja gwarantowana! Cieszę się ogromnie, że się tu wdrapałam!
Wejść dość łatwo, zejść już gorzej, znów po tym żwirku, który obsuwa się pod tobą przy każdym kroku. Właściwie można z górki na pazurki, samo tak wychodzi ;)

Teraz muszę już przyspieszyć krok, więc gdzie się da, prawie zbiegam z tej góry. Żeby zdążyć do Los Cancajos przed zachodem słońca. Znów pojawia się coraz więcej drzew. Szlak idzie to w dół, to znów w górę, grrr, miało już nie być dziś pod górę! ;)
Nieco dalej spośród drzew wyłania się jeszcze jedna atrakcja – wulkan San Martin (1597 m n.p.m.)! :) Z daleka wygląda dokładnie jak stożek.
No i skoro już tu jestem, to jak mam na niego nie wejść?! Wdrapuję się na górę. Widoki, widoki, widoki! Cudnie, w dole krater, w dali widać (zresztą przez prawie cały dzień towarzyszy mi ten widok) El Teide i La Gomera. I te kolory! Czerń i czerwień i jasna soczysta zieleń młodych sosen.

Ach, tu też mogłabym zostać i posiedzieć, ale nie ma na to czasu. Słonko wciąż grzeje, jest nawet gorąco, bo świeci akurat na te czarne stoki. A ja cieszę się, że jestem tu tak późno, bo słońce mam idealnie do zdjęć! A drugi plus jest taki, że od ścieżki na Deseada nie spotykam nikogo. Ci bardziej rozsądni są już pewnie w miasteczku ;)
No to teraz trzeba zleźć… znów po tym cholernym żwirku, który wpada do butów tonami ;) Na szczęście nie jest daleko, wkrótce wychodzę z powrotem na główny szlak, który znów jest ładnie oznaczony.

Dalej idzie się już cały czas piniowym lasem. Dłuży mi się ten ostatni odcinek i dłuży, bo otoczenie i tutaj jest piękne (i ten zapach – letni zapach sosnowych drzew i ta cudna cisza), ale do zachodu czasu coraz już mniej, a ja jestem okropnie zmęczona, więc gdy pojawiają się skały, to muszę uważać na każdy krok.
Gdy dochodzę już do Los Canarios, to pojawia się chmura, która kompletnie skrywa słonko. Więc z zachodu dziś nici.
W sumie cała droga zajęła mi osiem i pół godziny. Ze schroniska to prawie osiemnaście kilometrów głównym szlakiem. Choć to jeszcze nie koniec Ruta de los Volcanes, kolejne prawie sześć kilometrów prowadzi na wybrzeże, do latarni morskiej i salienk. Ale to już zostawiam sobie na inny dzień.

Ponieważ do autobusu mam jeszcze godzinę, a głodna jestem już wściekle, wiec siadam sobie w piekarni na pyszną ciepłą bułeczkę z tortillą i czymś jeszcze, czego nie zdążyłam zidentyfikować, tak szybko zjadłam ;)
Wchodzę też do marketu, nareszcie jest normalnie pakowany miejscowy ser, tanie miejscowe ciasteczka, miejscowe banany i (nie wiem, czy miejscowe) winogrona. I jamon. Ach, ale czeka mnie wyżera na kolację! :) Wszystko okazało się pycha!
Autobus, czyli po miejscowemu guagua jest punktualnie. Do Los Llanos jedzie 45 minut (2,10 euro). Zabieram autko i wracam na plantację bananów. Nie chce mi się już dziś szukać czegoś do jedzenia.



Więcej zdjęć z La Palmy i Teneryfy znajdziecie tu:
